Jeszcze zanim podejdzie do fortepianu z Breslau, zanim jego twarz będzie najlepszą wizualizacją do tego co gra, przestrzeń sama wycisza się i przygotowywuje. Pianista idzie powoli, z namaszczeniem, ale siada niecierpliwie, nie ma przed nim nut, na ułamek sekundy zawiesza ręce nad klawiaturą, na ułamek sekundy dąb zamiera.
Wreszcie uderza, lewa ręka obłąkana, chce wycisnąć soki z drewna klawiszy, nadaje najwyższe tempo, tak, że już nie ma miejsca na accelerando, jest tylko appassionato, feroce jak grad i wicher, prawa ręka wolniej, z namysłem, chce wybić słoje, szuka sęków, nie zważa na konwenanse. Każdy wydobywany przez nią dźwięk jest precyzyjny. Dąb zamiera po raz drugi. Indeciso.
Lewa ręka wpada w lento. Prawa wykonuje wariacje na temat prymitywizmu muzycznego. Con dolore. Jak wiosenne promienie słońca na liściach, jak żywica wypływająca ze złamanej podczas burzy gałęzi, jak opadanie pierwszego liścia na jesień i jak dzień po nocy przychodzi crescendo.
Eksperymentuje z całościowym wydźwiękiem utworu, jest miejsce tylko na egozim, kilka sekund a capriccio, pierwsze, jedyne i bezpodstawne całkowite złamanie i tak już naciąganej tonacji dla fis i powrót do akompozytorskich, bluźnierczychbo jednakowych, płytkich i pięknych powtórzeń bez wariacji. Ale tylko na moment.
Przemieszane współbrzmienia akordyczne i kontrapunktyczne, jak bez pomysłu, jak zmęczenie grą, quasi amore, wyrzut prawej ręce, że nie potrafi nic więcej, wyczerpał temat, ostatnie wygładzone dźwięki, dąb czuje to i zamiera po raz trzeci. Fine.