Jeszcze zanim podejdzie do fortepianu z Breslau, zanim jego twarz będzie najlepszą wizualizacją do tego co gra, przestrzeń sama wycisza się i przygotowywuje. Pianista idzie powoli, z namaszczeniem, ale siada niecierpliwie, nie ma przed nim nut, na ułamek sekundy zawiesza ręce nad klawiaturą, na ułamek sekundy dąb zamiera.
Wreszcie uderza, lewa ręka obłąkana, chce wycisnąć soki z drewna klawiszy, nadaje najwyższe tempo, tak, że już nie ma miejsca na accelerando, jest tylko appassionato, feroce jak grad i wicher, prawa ręka wolniej, z namysłem, chce wybić słoje, szuka sęków, nie zważa na konwenanse. Każdy wydobywany przez nią dźwięk jest precyzyjny. Dąb zamiera po raz drugi. Indeciso.
Lewa ręka wpada w lento. Prawa wykonuje wariacje na temat prymitywizmu muzycznego. Con dolore. Jak wiosenne promienie słońca na liściach, jak żywica wypływająca ze złamanej podczas burzy gałęzi, jak opadanie pierwszego liścia na jesień i jak dzień po nocy przychodzi crescendo.
Eksperymentuje z całościowym wydźwiękiem utworu, jest miejsce tylko na egozim, kilka sekund a capriccio, pierwsze, jedyne i bezpodstawne całkowite złamanie i tak już naciąganej tonacji dla fis i powrót do akompozytorskich, bluźnierczychbo jednakowych, płytkich i pięknych powtórzeń bez wariacji. Ale tylko na moment.
Przemieszane współbrzmienia akordyczne i kontrapunktyczne, jak bez pomysłu, jak zmęczenie grą, quasi amore, wyrzut prawej ręce, że nie potrafi nic więcej, wyczerpał temat, ostatnie wygładzone dźwięki, dąb czuje to i zamiera po raz trzeci. Fine.
Thursday, April 12, 2007
Thursday, March 29, 2007
Gniazdo
Swoje gniazdo buduję w tym samym miejscu co roku. Nie jest to pierwsze lepsze miejsce, ani pierwsze lepsze gniazdo, nie wygląda jak gdybym wczoraj usiadła w jakichś krzakach i po prostu przesiedziała w nich całą noc, tak jak to robią czasem inne ptaki, o nie!
Najlepszych, czyli giętkich i świeżych, a nie suchych i kruchych gałązek jabłoni szukałam cały miesiąc, zaczęłam wręcz zanim całkowicie stopniał śnieg. Szukałam gałązek cały czas kiedy tylko nie szukałam robaków z których robię zapasy i zawsze jestem przygotowana, gdyby mnie zranił jakiś drapieżnik, miałabym ranne skrzydło mogłabym na zapasach długo siedzieć w gnieździe nigdzie się nie ruszając. Spód gniazda wymościłam słomą z pobliskiej stodoły, nie trawą jak pierwszy lepszy ptak, ja wszystko co robię, robię z myślą, że kiedyś będę miała pisklęta, inne ptasie móżdżki nie są w stanie pozwolić sobie na chwilę refleksji, że przecież zanim z jajek wyklują się pisklęta trawa będzie już dawno zwiędła i w dotyku nieprzyjemna. Swoje gniazdo zbudowałam na dębie (nie na jakimś owocowym drzewie, jak pierwszy lepszy ptak) wysoko w rozgałęzieniu, osłonięte od wiatru jest najmilszym miejscem jakie znam. Czasem martwię się, że mam tylko jedno gniazdo i zastanawiam się nad założeniem zapasowego, ale nie lubię szukać lepszych miejsc do gniazd, bo boję się, że natrafię na lepiej usytuowane gniazdo innego ptaka i nie wiem co bym wtedy zrobiła. Tak więc jeżeli już wylatuję czasem z mojego gniazda to staram się jak najmniej rozglądać za innymi gniazdami. Za innymi miejscami na moje gniazdo też staram się nie oglądać, bo kiedyś chciałam sobie jedno uwić w gęstych krzakach, ale martwiłam się cały czas o stare, czy nikt go nie zajmie i ze zmęczenia się tymi myślami wróciłam do starego gniazda rozsypując zaczątki nowego. Lecąc czułam wstyd spowodowany zmarnowaniem materiału i czasu, ale kiedy już wróciłam znowu poczułam, że jestem najbezpieczniejszym ptakiem na świecie i za nic nie zamieniłabym mojego gniazdka na inne. Lecz po jakimś czasie znowu zaczynam się denerwować i odlatuję coraz dalej od gniazda, żeby przepatrywać nowe możliwe miejsca na gniazdo.
Oczywiście nie ma oblotu przy którym nie przyczepiłby się do mnie jakiś ptasi móżdżek. Czasami przed wschodem słońca siadają też na jednym z drzew w pobliżu mojego w zasięgu słuchu i nawet mi się podoba jak tak śpiewają albo puszą się i czasem zapominam nawet na chwilkę, że żaden z nich nie ma tyle oleju w głowie, żeby chociażby przynieść mi robaki kiedy ja będę wysiadywać jaja i od razu wzdragam się na samą myśl o zbliżeniu z takim półgłówkiem. Czekam aż przyleci taki który będzie miał coś sensownego do zaoferowania, czasem ze zmartwienia że ktoś taki nigdy się nie zjawi mam taką ochotę polecieć do pierwszego lepszego ptaka żeby go posłuchać z bliska, ale zanim jeszcze wstaję z gniazda ogarnia mnie niepokój, ze tak nie należy, że trzeba czekać, że jeszcze nie teraz.
Najlepszych, czyli giętkich i świeżych, a nie suchych i kruchych gałązek jabłoni szukałam cały miesiąc, zaczęłam wręcz zanim całkowicie stopniał śnieg. Szukałam gałązek cały czas kiedy tylko nie szukałam robaków z których robię zapasy i zawsze jestem przygotowana, gdyby mnie zranił jakiś drapieżnik, miałabym ranne skrzydło mogłabym na zapasach długo siedzieć w gnieździe nigdzie się nie ruszając. Spód gniazda wymościłam słomą z pobliskiej stodoły, nie trawą jak pierwszy lepszy ptak, ja wszystko co robię, robię z myślą, że kiedyś będę miała pisklęta, inne ptasie móżdżki nie są w stanie pozwolić sobie na chwilę refleksji, że przecież zanim z jajek wyklują się pisklęta trawa będzie już dawno zwiędła i w dotyku nieprzyjemna. Swoje gniazdo zbudowałam na dębie (nie na jakimś owocowym drzewie, jak pierwszy lepszy ptak) wysoko w rozgałęzieniu, osłonięte od wiatru jest najmilszym miejscem jakie znam. Czasem martwię się, że mam tylko jedno gniazdo i zastanawiam się nad założeniem zapasowego, ale nie lubię szukać lepszych miejsc do gniazd, bo boję się, że natrafię na lepiej usytuowane gniazdo innego ptaka i nie wiem co bym wtedy zrobiła. Tak więc jeżeli już wylatuję czasem z mojego gniazda to staram się jak najmniej rozglądać za innymi gniazdami. Za innymi miejscami na moje gniazdo też staram się nie oglądać, bo kiedyś chciałam sobie jedno uwić w gęstych krzakach, ale martwiłam się cały czas o stare, czy nikt go nie zajmie i ze zmęczenia się tymi myślami wróciłam do starego gniazda rozsypując zaczątki nowego. Lecąc czułam wstyd spowodowany zmarnowaniem materiału i czasu, ale kiedy już wróciłam znowu poczułam, że jestem najbezpieczniejszym ptakiem na świecie i za nic nie zamieniłabym mojego gniazdka na inne. Lecz po jakimś czasie znowu zaczynam się denerwować i odlatuję coraz dalej od gniazda, żeby przepatrywać nowe możliwe miejsca na gniazdo.
Oczywiście nie ma oblotu przy którym nie przyczepiłby się do mnie jakiś ptasi móżdżek. Czasami przed wschodem słońca siadają też na jednym z drzew w pobliżu mojego w zasięgu słuchu i nawet mi się podoba jak tak śpiewają albo puszą się i czasem zapominam nawet na chwilkę, że żaden z nich nie ma tyle oleju w głowie, żeby chociażby przynieść mi robaki kiedy ja będę wysiadywać jaja i od razu wzdragam się na samą myśl o zbliżeniu z takim półgłówkiem. Czekam aż przyleci taki który będzie miał coś sensownego do zaoferowania, czasem ze zmartwienia że ktoś taki nigdy się nie zjawi mam taką ochotę polecieć do pierwszego lepszego ptaka żeby go posłuchać z bliska, ale zanim jeszcze wstaję z gniazda ogarnia mnie niepokój, ze tak nie należy, że trzeba czekać, że jeszcze nie teraz.
Saturday, March 3, 2007
Liga Ochrony Przyrody I
Na początku było ciężko. Brak pieniędzy. Kryjówek. Ludzi. Planu.
Dopiero później coś się ruszyło. Dopiero później zginął Caderly. Dopiero później przyłączył się do nas on. Słynny Konrad Okoński. A tak w ogóle to dziwny ten ruch.
Wychowany na książkach.
- Co wy do ciężkiej cholery wyprawiacie!? – głos Okońskiego na pewno było słychać też poza leśniczówką – Jak chcecie zabijać to zostańcie dresami, a nie członkami Ligi Ochrony Przyrody, a jak chcecie zginąć to strzelcie sobie w łeb sami! Nie fatygując policji i wojska oraz nie kalając imienia naszej organizacji!
Kilkoro członków LOP-u popatrzało na niego z wrogością. Szczupły starzec odwzajemnił spojrzenia. Jego wczesne łysienie świadczyło o tym, że całe życie nosił długie włosy. Zacięte ostro w dół kąciki ust podniosły się odrobinę.
- Przepraszam. Poniosło mnie. Ale co wy chcecie w ogóle osiągnąć? – spytał już spokojniej – Macie na celu to, żeby wciągnąć was na listę organizacji terrorystycznych? - odczekał chwilę, ale nikt się nie odezwał - Albo marzy wam się honorowa śmierć w walce? – syknął – Śmierć w imię lepszej sprawy? – zrobił efektowną pauzę – Jeżeli będziecie chcieli, żebym został waszym przywódcą wiedzcie, że będę się starał ograniczać ofiary do minimum.
Oparł się o ścianę i skrzyżował ręce na piersi. Czekał. Doczekał się. Tehanu, która pełniła funkcję czegoś w rodzaju sekretarki LOP-u wstała i stanęła obok Michała.
- Myślę, że nikt się nie oburzy jeżeli głosowanie będzie jawne. – Nikt nie wyraził sprzeciwu – Kto jest za tym, aby Konrad Okoński został naszym przywódcą?
Prawie wszystkie ręce podniosły się.
- Tak, więc nowym...
- Nie – przerwał orator.
Tehanu spojrzała na Okońskiego pytająco. Okoński wbił wzrok w smukłego chłopaka o niebieskich oczach, ale ciemnych włosach. Chłopak siedział na krześle trzymając za rękę śpiącą na łóżku drobną piękność o blond włosach.
- Jak się nazywasz chłopcze?
- Eskel.
- Dlaczego nie podniosłeś ręki?
- A dlaczego miałbym podnieść? Nawet nie powiedziałeś nam jakie są twoje cele.
Okoński spojrzał na niego badawczo.
- Plan jest raczej standardowy. Zacznę od zdobywania pieniędzy. Jest nas dużo, a będzie jeszcze więcej bo mam zamiar dzięki moim kontaktom połączyć się ze wszystkimi organizacjami ochrony środowiska na świecie oraz z SCA. Będziemy mieli duże możliwości. Pożyczymy trochę pieniędzy od społeczeństwa, w końcu ono jest obecnej sytuacji winne. Sami dobrze o tym wiecie jak wszystko się zaczęło, nawet nie intensywna eksploatacja, ale wulkanizacyjna działalność człowieka towarzyszyła nam od zarania dziejów, ale w XXI wieku osiągnęła apogeum. Skończyła się ropa, surowce naturalne zaczęły się kończyć. Potem różne korporacje zaczęły budować dosłownie schrony przeciwatomowe w różnych częściach świata. Przykład dała ta śmieszna wyspa hakerów. Potem była Omega, Umbrella, ktoś nawet podobno zbudował kompleks Black Mesa. Przecieki były, bo musiały być. Bóg jeden wie ile dziś jest tych bunkrów. Pozornie niegroźna nieśmiertelność, którą przez tyle lat starał się uzyskać SENS stworzyła prawdziwych psychopatów, fanatyków i różnej maści pojebów. O ile biegające po Syberii mamuty były dość ciekawym zjawiskiem, to mniej śmieszne było zatrucie morza czarnego oraz erupcja sztucznych wulkanów w Afryce. Mam plan dzięki waszej pomocy przeniknąć w struktury różnych koncernów, aby ocenić czy są nieszkodliwe, czy też trzeba je zlikwidować. Ale najpierw przekonam inne grupy LOP-u do mojego punktu widzenia. Równocześnie, ale będzie to drugoplanowa działalność zastraszymy rząd. Oczywiście nie cały, tylko poszczególnych ministrów. Nakażemy im, żeby przeznaczyli więcej terenów pod lasy – parki oraz zakazali jakichkolwiek polowań oprócz tych które są konieczne żeby, żaden gatunek nie wyginął. Zmuszanie ich do wydania rygorystycznych przepisów ograniczających korporacje oraz nakładania na nie grzywien oczywiście nic nie da. Z ich pomocą spróbujemy ochronić Ziemię przed mniejszym zagrożeniem. Każemy im wybudować więcej oczyszczalni ścieków. Elektrownie nie zanieczyszczające powietrza...
Rozglądnął się po twarzach słuchających go i westchnął.
- Wiecie, ale nie o to naprawdę mi chodzi. Zależy mi na tym, aby człowiek w tym zurbanizowanym świecie miał wybór, alternatywę życia, z dala od smrodu i brudu miast, gdzie egzystencja jest parodią życia. Gdzie trzy na cztery osoby umierają na raka, gdzie szerzy się AIDS, choroba popromienna i choroba fal elektromagnetycznych, gdzie organizm człowieka codziennie jest atakowany przez setki substancji o niewiadomych skutkach ubocznych. Rozumiecie mnie?
Eskel odwrócił się do dziewczyny.
- Tak.
Okoński uśmiechnął się.
- Dobrze więc. Od dzisiaj nazywajcie mnie Myszoworem.
Gdyby nie on to siedziałbym pewnie teraz na drzewie wyczekując kłusowników zamiast leżeć w łóżku. Czekałbym jak wtedy kiedy zginął Caderly. Czekałbym na myśliwych, którzy mieli zabić jedno z nielicznych zwierząt, które korzystały z dorobku ludzkiej cywilizacji inaczej niż grzebiąc w śmieciach. Ważący trzy czwarte tony, wysoki na cztery metry niedźwiedź Grizzly od kilku lat żywił się turystami.
- Pamiętasz może ten patent z Sapkowskiego o grotach, które rozcapierzały się w ciele na cztery części? – Oczy Eskela zaświeciły w ciemności dzięki jego nowym szkłom kontaktowym wyostrzającym widoczność po zapadnięciu zmroku do osiemdziesięciu metrów.
- No. Bo co?
- Poprosiłem Bruenora, żeby załatwił formy do ich odlewania.
Ruchem szybkim jak błyskawica sięgnął za plecy i wyciągnął z kołczana długą, osiemdziesięciocentymetrową strzałę karbonową z piórkami typu wing-wing zakręconymi wokół drzewca, na którego drugim końcu był grot. Grot był w głównej mierze tytanowy, z oczywiście odpowiednią domieszką węgla i śladową ilością innych metali. Wydłużony, z czterema zakończonymi haczykami kanalikami biegnącymi wzdłuż całej jego długości, wystrzelony z jego kompozytowego siedemdziesięciofuntowego łuku potrafił z odległości pięćdziesięciu metrów przebić człowieka na wylot.
- Patrz. Widzisz te cztery haczyki? Gdyby nie to, że grot jest ze stopu tytanu, narobiłyby im te strzały w brzuchach niezłego gulaszu. A w ten sposób zabijam ich humanitarnie.
- Humanitarnie. – Caderly przewrócił oczami – Jeszcze chwila i pojedziesz na kolejną konwencję genewską, żeby spytać czy możesz zabijać kłusowników swoimi sztyletami.
- Cicho.
Eskel stanął na gałęzi i podkręcił głośność za uchem w sprzęcie, dzięki któremu mógł usłyszeć skradającego się kota.
- Za tym wzgórzem. Jakieś buczenie.
Stał chwilę marszcząc brwi. Po chwili jego oczy zrobiły się okrągłe ze strachu.
- Uciekać! Helikoptery! – darł się zeskakując z drzewa – Kryć się!
Sukinsyny miały pewnie czujniki na podczerwień.
Nie trafialiby tak celnie gdyby mieli zwykłe noktowizory.
Biegł w górę, przez dym, a wokół siebie słyszał odgłosy strzałów i krzyki umierających. Las skończył się jak nożem uciął i Eskel znalazł się na polanie. Na otwartej przestrzeni, gdzie wiał wiatr. Gdzie nie było dymu.
Odwrócił się gwałtownie ślizgając lekko butami na mokrej od rosy polanie, wyciągając równocześnie jedną ze strzał. Strzała nie kończyła się grotem, ale metalową kulką. Wycelował i strzelił. Drugi helikopter też znalazł się w zasięgu impulsu elektromagnetycznego. Po kilkunastu kolejnych sekundach wszystkie trzy helikoptery leżały rozbite na ziemi. Chłopak wbiegł do nadal zasnutego dymem lasu.
- Caderly!
Strach.
- Rapsodia!
Przerażenie.
- Thorin!, Kedrigern!
Zobaczył trupy Caderly-ego i Thorina. Założył łuk na plecy. Z obowiązku sprawdził czy żyją.
- Rapsodia!
- Kedrigern!
Na ziemi leżał trup Kedrigerna. Dostał w głowę.
- Rapsodia!
Rozpacz.
Biegł przez las. Leżała pod drzewem.
- Rapsodia! Nic ci nie jest? – głupie pytanie. Przecież widział, że krwawi.
- Dostałam w nogę. – sama zdziwiła się swemu spokojowi.
- Czekaj.
Oddarł pas ze swojej koszuli i obwiązał ciasno jej udo. Trzy naboje.
- Możesz iść?
- Chyba tak. Daj mi tylko swoje ramię.
Pomógł jej wstać i zaczęli powoli iść na zachód – do jednej z kryjówek.
- Caderly?, Thorin?, Kedrigern?
Eskel pokręcił głową. Rapsodia posmutniała.
- Może wziąć cię na ręce? Będziemy tam szybciej.
- Wątpię. A poza tym nie możesz męczyć sobie rąk.
- Wiem.
Szli już kilkanaście minut, gdy Eskel usłyszał za sobą szczekanie psów. Pomógł usiąść Rapsodii pod drzewem.
- Co się stało?
Łucznik wyciągał, sprawdzał i wbijał w ziemię strzały.
- Gonią nas psy.
- Uciekaj. Zostaw mnie tutaj. – nalegała zrezygnowana.
Uśmiechnął się krzywo.
- Dobry żart. A teraz zamilknij proszę na chwilę.
Wbił dwunastą strzałę w ziemi, klęknął i podkręcił głośność za uchem. Trzynastą strzałę naciągnął na cięciwę.
- Na szczęście – mruknął.
Pierwszy bykopies wynurzył się z ciemności. Nie ma nic gorszego niż byk z mentalnością psa - pomyślał. Żal było mu zabijać zwierzęta, ale nie miał wyboru. Posłał w pierwszego strzałę zanim zdążył mu się przyjrzeć. Zwierze potknęło się i pokoziołkowało dobrych kilkanaście metrów.
W walce ze zwierzętami łuk tracił swoją największą zaletę – cichość. Czasami w ciemnościach Eskelowi udawało się wystrzelać wszystkich myśliwych zanim zdążyli się zorientować z której strony są atakowani.
Druga strzała poszła w ciemność. Trzecia. Czwarta. Piąta.
Rapsodia dopiero teraz zauważyła genetycznie zmodyfikowane bestie.
Trzy chimery razem na pięćdziesięciu pięciu metrach.
Szósta strzała.
Dwie chimery na trzydziestu metrach.
Siódma strzała.
Ostatnia na pięciu metrach.
Nie miał prawa zdążyć wystrzelić kolejnej strzały. Przez nagły huk o mało nie rozsadziło mu bębenków. Stwór zaskowyczał i potknął się. Pół tony mięśni przeturlało się obok klęczącego Eskela, trzymającego długie, smukłe, zakrzywione sztylety w obu dłoniach. Spojrzał na Rapsodię. Ta uśmiechnęła się blado, odsłaniając kiełki, mrugnęła do niego nienaturalnie i schowała swojego magnuma 44. do kabury w wewnętrznej stronie jej zielonej kamizelki.
- Chodźmy.
W jej głosie było zmęczenie.
- Chodźmy.
Od początku był przeciwny tej akcji, ale przegrał większością głosów.
- Mówię wam: Weźcie vana, uśpijcie niedźwiedzia z dystansu i przewieźcie go w bezpieczne miejsce. To co wy chcecie zrobić to jest przecież czysta głupota! To i tak nic nie zmieni, a za którymś razem ktoś może zginąć. Kłusownicy to nie orki!
Po chwili dokończył już spokojniej.
- Jeżeli pójdziecie tam zabijać, zamiast posłuchać mojej rady to ja już nigdy tu nie przyjdę.
Caderly zamyślił się. Konrad był słynnym na cały świat obrońcą zwierząt i greenpeacem. Nie jakimś zafajdanym krzykaczem, ale inteligentnym i charyzmatycznym oratorem. Ale tu jego charyzma mu nie pomoże. Tu jest uważany za kogoś gorszego. Za kogoś innego. Za kogoś kto tylko mówi.
- Dobra. Przeprowadźmy głosowanie. Kto nadal chce wyjść na akcję?
Cztery ręce podniosły się. Konrad Okoński wyszedł na zewnątrz.
- Dobrze więc pójdą ci którzy się zgłosili. Koniec zebrania.
Pierwszą ofiarą był minister od spraw gospodarki. Debil nie z tej planety. Zaczęło się od tego, że Waldemar Żagnicki – polski naukowiec wymyślił maszynę do oczyszczania powietrza. Sęk w tym, że maszyna umiała przetwarzać dwutlenek węgla w tlen. No i ten palant – minister Reppel wymyślił, żeby pobudować te generatory i wykarczować lasy, zamieniając w opał do maszyn neoparowych. Nie mówiłem mu jaka to była straszna bzdura. W rozmowie z takimi ludźmi do wypowiadania się deleguję moje strzały. Zrozumcie. Chodzi o to, że trzeba było być dobitnym. Bez tego nikt nie zwróciłby na tę sprawę uwagi.
W bezwietrzny poranek strzała poleciała prosto i pewnie. Trafiła dokładnie w serce. Minister wydał z siebie tylko zduszony jęk. Najciekawsze jednak było to, że nikt jego śmierci nie zauważył.
Prawie nikt.
- Nie trzeba sobie było domka na odludziu stawiać. – mruknął Legolas i założył łuk na plecy. Wstał z trawy i wsiadł do czekającego samochodu. Pojazd ruszył bez pisku opon.
Słyszeliście te bzdury o tym, że na jakąś umiejętność składa się cztery procent talentu i dziewięćdziesiąt sześć procent pracy? Na moją umiejętność złożyło się sto procent talentu i sto procent zabawy.
Wcale się nie chwaląc oczywiście.
- Patrz.
Osiemnaście strzał, jedna za drugą poleciało w stronę oddalonej o siedemdziesiąt metrów tarczy. Wszystkie trafiły w cel. Eskel podszedł do komputera.
- Widzisz? Czas pomiędzy pierwszą, a siedemnastą strzałą – 58,6 sekundy, średnia prędkość strzał – 131,3 metra na sekundę. Wszystkie strzały trafiły w cel. Cztery w koło o promieniu dwudziestu centymetrów.
- Faktycznie. Imponujące.
- Wiem. I jak? Powiesz mi wreszcie o co chodzi?
- Jasne. Słyszałeś o tym ministrze który chce wyciąć wszystkie lasy?
- No.
- Co myślisz o jego pomyśle?
- Że jest głupi. Ten facet powinien się leczyć.
- Chcę żebyś go zabił.
Eskel podniósł brwi w zdziwieniu.
- Idea żeby go zabić dobra, ale pomysł, żebym to ja to zrobił idiotyczny.
- Czemu?
- Czemu? Bo łuczników mojej klasy można policzyć na palcach jednej ręki, a w tym głupim systemie alibi praktycznie nie istnieje.
- A gdybyś przestał istnieć?
- Że co?
- Gdybyśmy zniszczyli wszystkie twoje dane we wszystkich komputerach wraz ze wszystkimi kopiami zapasowymi tak, że przestałbyś istnieć. Zabiłbyś go?
Eskel uśmiechnął się.
- Pewnie.
Paradoksalnie moją naukę strzelania z łuku rozpocząłem po przeczytaniu krytycznej opinii o łucznikach.
„ – Nienawidzę łuczników – powtórzył Jaime”
Chłopak włożył do książki kartę z gry „Magic: the gathering”, która służyła mu za zakładkę i odłożył „Storm of Swords” na półkę. Oprócz pozostałych części cyklu były tam też książki Ursuli K. Le Guin, Lema, Tolkiena, Sapkowskiego, Dicka i innych pisarzy fantasy i science-fiction. Chłopak przeciągnął się i włączył komputer. Po paru sekundach wstukał „Storm_of_Swords.txt”, nacisnął enter i bez namysłu dodał kolejną notkę.
„Łucznicy strzelający w przeciwników, zamiast walczyć z nimi twarzą w twarz nie walczą honorowo.”
Odchylił się na krześle i zamyślił. Po chwili dodał kolejną notkę.
„Ale w dzisiejszym świecie karabinów maszynowych, granatów, miotaczy ognia, rakietnic z samonaprowadzalnymi pociskami oraz bombowców, łucznik może mieć walcząc swoją bronią powód do dumny i zachować swój honor.”
Myszowór ma naprawdę niezłe kontakty. Stworzyć kogoś w tym systemie to nie bułka z masłem. Siatkówka oka, odcisk palca, kod DNA i te wszystkie bajery. Cały życiorys i te śmieszne testy. Po zwiększającej się przestępczości i tych wszystkich atakach terrorystycznych na początku XXI wieku państwa naprawdę się zreorganizowały. Po pół roku solidnej nauki chemii Okoński załatwił mi pracę asystenta w ARM-ie.
Rapsodia otworzyła oczy.
- Dzień dobry kotku.
- Dzień dobry.
- Ładny mamy poranek.
- Mhm.
- A ja mam całą godzinę zanim pójdę do pracy.
- To dobrze.
Uśmiechnęła się tym swoim uśmiechem, za który dałbym się pokrajać.
- Jeszcze godzinka snu.
Ledwo zamknęła oczy i zachrapała, a wybuchła śmiechem. Zawtórowałem jej i przyciągnąłem do siebie.
- Chodź no tu ty moja godzinko snu.
Po kilkunastu minutach, kiedy leżeliśmy już spokojnie, wtuleni w siebie Rapsodia odezwała się.
- Chciałbyś się nagle znaleźć w którymś ze światów fantasy?
- Jasne.
- A w którym?
- W Śródziemiu oczywiście. Najlepiej na początku trzeciej epoki. – dodałem bawiąc się puklem jej włosów – Uprawiałbym sobie ogródek i układał poezję w Rivindell.
Przerwałem zamyślając się.
- A kiedy znudziłoby mi się spokojne życie, to wyruszyłbym na granicę Mordoru tępić orki z moją piękną żoną u boku.
Uśmiechnąłem się. Rapsodia odwzajemniła mój uśmiech.
- Bardzo romantyczne. A co myślisz o Milezjanach? Zostali zaakceptowani w Irlandii jako religia. Słyszałeś o tym?
- Słyszałem. Tak samo jak słyszałem o Piktach ze Szkocji, Słowianach z Rosji, Polski, Czech, Słowacji, Chorwacji i o wszystkich innych. Ci z wysp tatuują sobie na rękach węże. Wiesz, myślę, że oni naprawdę wierzą w starych bogów. Mówiąc szczerze to sam kiedyś wierzyłem w to, że w dawnych czasach istniała magia, nieśmiertelne elfy i wszystko to co zostało napisane przez pisarzy fantasy na podstawie wierzeń ludzi ze strasznego czasu – nie przed Chrystusem, ale przed dotarciem do owych ludzi jego nauki.
Rapsodia uniosła brwi.
- Mało dzisiaj ludzi o zdolnościach parapsychicznych? Niewytłumaczalnych uzdrowień i czynów? Czemu starym bogom nie mogłaby w takim razie wrócić moc? Prawie nikt na świecie nie wierzy już w Białego Chrystusa. Jego instrukcja obsługi świata nie sprawdziła się. W końcu podobno to ludzie tworzą Bogów, a nie na odwrót.
Rapsodia milczała chwilę kontemplując to co powiedziałem.
- Więc twierdzisz, że coś się kończy.
Uśmiechnąłem się rozumiejąc o co jej chodzi.
- Nie. Coś się zaczyna.
Po pięciu latach Konrad Okoński zdobył tyle pieniędzy, że wykupił prawie wszystkie Parki Narodowe w Europie. Jeden z nich, położony w Europie centralnej był szczególnie wielki, bo połączony został z trzech innych. Przestrzeń między nimi została oczywiście zalesiona, ale zanim drzewa urosną jeszcze wiele wody upłynie w rzekach. Lecz co najważniejsze, Okoński sprowadził do naszego rezerwatu przyrody wszystkie zwierzęta występujące na terenie Europy. Dwa lata zajęło mu i jego asystentom opracowanie rozmieszczenia i ilości zwierząt tak, aby trwały wszystkie.
Co będzie dalej – nie wiadomo.
Ale ja z optymizmem patrzę w przyszłość.
Takie geny.
Dopiero później coś się ruszyło. Dopiero później zginął Caderly. Dopiero później przyłączył się do nas on. Słynny Konrad Okoński. A tak w ogóle to dziwny ten ruch.
Wychowany na książkach.
***
- Co wy do ciężkiej cholery wyprawiacie!? – głos Okońskiego na pewno było słychać też poza leśniczówką – Jak chcecie zabijać to zostańcie dresami, a nie członkami Ligi Ochrony Przyrody, a jak chcecie zginąć to strzelcie sobie w łeb sami! Nie fatygując policji i wojska oraz nie kalając imienia naszej organizacji!
Kilkoro członków LOP-u popatrzało na niego z wrogością. Szczupły starzec odwzajemnił spojrzenia. Jego wczesne łysienie świadczyło o tym, że całe życie nosił długie włosy. Zacięte ostro w dół kąciki ust podniosły się odrobinę.
- Przepraszam. Poniosło mnie. Ale co wy chcecie w ogóle osiągnąć? – spytał już spokojniej – Macie na celu to, żeby wciągnąć was na listę organizacji terrorystycznych? - odczekał chwilę, ale nikt się nie odezwał - Albo marzy wam się honorowa śmierć w walce? – syknął – Śmierć w imię lepszej sprawy? – zrobił efektowną pauzę – Jeżeli będziecie chcieli, żebym został waszym przywódcą wiedzcie, że będę się starał ograniczać ofiary do minimum.
Oparł się o ścianę i skrzyżował ręce na piersi. Czekał. Doczekał się. Tehanu, która pełniła funkcję czegoś w rodzaju sekretarki LOP-u wstała i stanęła obok Michała.
- Myślę, że nikt się nie oburzy jeżeli głosowanie będzie jawne. – Nikt nie wyraził sprzeciwu – Kto jest za tym, aby Konrad Okoński został naszym przywódcą?
Prawie wszystkie ręce podniosły się.
- Tak, więc nowym...
- Nie – przerwał orator.
Tehanu spojrzała na Okońskiego pytająco. Okoński wbił wzrok w smukłego chłopaka o niebieskich oczach, ale ciemnych włosach. Chłopak siedział na krześle trzymając za rękę śpiącą na łóżku drobną piękność o blond włosach.
- Jak się nazywasz chłopcze?
- Eskel.
- Dlaczego nie podniosłeś ręki?
- A dlaczego miałbym podnieść? Nawet nie powiedziałeś nam jakie są twoje cele.
Okoński spojrzał na niego badawczo.
- Plan jest raczej standardowy. Zacznę od zdobywania pieniędzy. Jest nas dużo, a będzie jeszcze więcej bo mam zamiar dzięki moim kontaktom połączyć się ze wszystkimi organizacjami ochrony środowiska na świecie oraz z SCA. Będziemy mieli duże możliwości. Pożyczymy trochę pieniędzy od społeczeństwa, w końcu ono jest obecnej sytuacji winne. Sami dobrze o tym wiecie jak wszystko się zaczęło, nawet nie intensywna eksploatacja, ale wulkanizacyjna działalność człowieka towarzyszyła nam od zarania dziejów, ale w XXI wieku osiągnęła apogeum. Skończyła się ropa, surowce naturalne zaczęły się kończyć. Potem różne korporacje zaczęły budować dosłownie schrony przeciwatomowe w różnych częściach świata. Przykład dała ta śmieszna wyspa hakerów. Potem była Omega, Umbrella, ktoś nawet podobno zbudował kompleks Black Mesa. Przecieki były, bo musiały być. Bóg jeden wie ile dziś jest tych bunkrów. Pozornie niegroźna nieśmiertelność, którą przez tyle lat starał się uzyskać SENS stworzyła prawdziwych psychopatów, fanatyków i różnej maści pojebów. O ile biegające po Syberii mamuty były dość ciekawym zjawiskiem, to mniej śmieszne było zatrucie morza czarnego oraz erupcja sztucznych wulkanów w Afryce. Mam plan dzięki waszej pomocy przeniknąć w struktury różnych koncernów, aby ocenić czy są nieszkodliwe, czy też trzeba je zlikwidować. Ale najpierw przekonam inne grupy LOP-u do mojego punktu widzenia. Równocześnie, ale będzie to drugoplanowa działalność zastraszymy rząd. Oczywiście nie cały, tylko poszczególnych ministrów. Nakażemy im, żeby przeznaczyli więcej terenów pod lasy – parki oraz zakazali jakichkolwiek polowań oprócz tych które są konieczne żeby, żaden gatunek nie wyginął. Zmuszanie ich do wydania rygorystycznych przepisów ograniczających korporacje oraz nakładania na nie grzywien oczywiście nic nie da. Z ich pomocą spróbujemy ochronić Ziemię przed mniejszym zagrożeniem. Każemy im wybudować więcej oczyszczalni ścieków. Elektrownie nie zanieczyszczające powietrza...
Rozglądnął się po twarzach słuchających go i westchnął.
- Wiecie, ale nie o to naprawdę mi chodzi. Zależy mi na tym, aby człowiek w tym zurbanizowanym świecie miał wybór, alternatywę życia, z dala od smrodu i brudu miast, gdzie egzystencja jest parodią życia. Gdzie trzy na cztery osoby umierają na raka, gdzie szerzy się AIDS, choroba popromienna i choroba fal elektromagnetycznych, gdzie organizm człowieka codziennie jest atakowany przez setki substancji o niewiadomych skutkach ubocznych. Rozumiecie mnie?
Eskel odwrócił się do dziewczyny.
- Tak.
Okoński uśmiechnął się.
- Dobrze więc. Od dzisiaj nazywajcie mnie Myszoworem.
***
Gdyby nie on to siedziałbym pewnie teraz na drzewie wyczekując kłusowników zamiast leżeć w łóżku. Czekałbym jak wtedy kiedy zginął Caderly. Czekałbym na myśliwych, którzy mieli zabić jedno z nielicznych zwierząt, które korzystały z dorobku ludzkiej cywilizacji inaczej niż grzebiąc w śmieciach. Ważący trzy czwarte tony, wysoki na cztery metry niedźwiedź Grizzly od kilku lat żywił się turystami.
***
- Pamiętasz może ten patent z Sapkowskiego o grotach, które rozcapierzały się w ciele na cztery części? – Oczy Eskela zaświeciły w ciemności dzięki jego nowym szkłom kontaktowym wyostrzającym widoczność po zapadnięciu zmroku do osiemdziesięciu metrów.
- No. Bo co?
- Poprosiłem Bruenora, żeby załatwił formy do ich odlewania.
Ruchem szybkim jak błyskawica sięgnął za plecy i wyciągnął z kołczana długą, osiemdziesięciocentymetrową strzałę karbonową z piórkami typu wing-wing zakręconymi wokół drzewca, na którego drugim końcu był grot. Grot był w głównej mierze tytanowy, z oczywiście odpowiednią domieszką węgla i śladową ilością innych metali. Wydłużony, z czterema zakończonymi haczykami kanalikami biegnącymi wzdłuż całej jego długości, wystrzelony z jego kompozytowego siedemdziesięciofuntowego łuku potrafił z odległości pięćdziesięciu metrów przebić człowieka na wylot.
- Patrz. Widzisz te cztery haczyki? Gdyby nie to, że grot jest ze stopu tytanu, narobiłyby im te strzały w brzuchach niezłego gulaszu. A w ten sposób zabijam ich humanitarnie.
- Humanitarnie. – Caderly przewrócił oczami – Jeszcze chwila i pojedziesz na kolejną konwencję genewską, żeby spytać czy możesz zabijać kłusowników swoimi sztyletami.
- Cicho.
Eskel stanął na gałęzi i podkręcił głośność za uchem w sprzęcie, dzięki któremu mógł usłyszeć skradającego się kota.
- Za tym wzgórzem. Jakieś buczenie.
Stał chwilę marszcząc brwi. Po chwili jego oczy zrobiły się okrągłe ze strachu.
- Uciekać! Helikoptery! – darł się zeskakując z drzewa – Kryć się!
***
Sukinsyny miały pewnie czujniki na podczerwień.
Nie trafialiby tak celnie gdyby mieli zwykłe noktowizory.
***
Biegł w górę, przez dym, a wokół siebie słyszał odgłosy strzałów i krzyki umierających. Las skończył się jak nożem uciął i Eskel znalazł się na polanie. Na otwartej przestrzeni, gdzie wiał wiatr. Gdzie nie było dymu.
Odwrócił się gwałtownie ślizgając lekko butami na mokrej od rosy polanie, wyciągając równocześnie jedną ze strzał. Strzała nie kończyła się grotem, ale metalową kulką. Wycelował i strzelił. Drugi helikopter też znalazł się w zasięgu impulsu elektromagnetycznego. Po kilkunastu kolejnych sekundach wszystkie trzy helikoptery leżały rozbite na ziemi. Chłopak wbiegł do nadal zasnutego dymem lasu.
- Caderly!
Strach.
- Rapsodia!
Przerażenie.
- Thorin!, Kedrigern!
Zobaczył trupy Caderly-ego i Thorina. Założył łuk na plecy. Z obowiązku sprawdził czy żyją.
- Rapsodia!
- Kedrigern!
Na ziemi leżał trup Kedrigerna. Dostał w głowę.
- Rapsodia!
Rozpacz.
Biegł przez las. Leżała pod drzewem.
- Rapsodia! Nic ci nie jest? – głupie pytanie. Przecież widział, że krwawi.
- Dostałam w nogę. – sama zdziwiła się swemu spokojowi.
- Czekaj.
Oddarł pas ze swojej koszuli i obwiązał ciasno jej udo. Trzy naboje.
- Możesz iść?
- Chyba tak. Daj mi tylko swoje ramię.
Pomógł jej wstać i zaczęli powoli iść na zachód – do jednej z kryjówek.
- Caderly?, Thorin?, Kedrigern?
Eskel pokręcił głową. Rapsodia posmutniała.
- Może wziąć cię na ręce? Będziemy tam szybciej.
- Wątpię. A poza tym nie możesz męczyć sobie rąk.
- Wiem.
Szli już kilkanaście minut, gdy Eskel usłyszał za sobą szczekanie psów. Pomógł usiąść Rapsodii pod drzewem.
- Co się stało?
Łucznik wyciągał, sprawdzał i wbijał w ziemię strzały.
- Gonią nas psy.
- Uciekaj. Zostaw mnie tutaj. – nalegała zrezygnowana.
Uśmiechnął się krzywo.
- Dobry żart. A teraz zamilknij proszę na chwilę.
Wbił dwunastą strzałę w ziemi, klęknął i podkręcił głośność za uchem. Trzynastą strzałę naciągnął na cięciwę.
- Na szczęście – mruknął.
Pierwszy bykopies wynurzył się z ciemności. Nie ma nic gorszego niż byk z mentalnością psa - pomyślał. Żal było mu zabijać zwierzęta, ale nie miał wyboru. Posłał w pierwszego strzałę zanim zdążył mu się przyjrzeć. Zwierze potknęło się i pokoziołkowało dobrych kilkanaście metrów.
W walce ze zwierzętami łuk tracił swoją największą zaletę – cichość. Czasami w ciemnościach Eskelowi udawało się wystrzelać wszystkich myśliwych zanim zdążyli się zorientować z której strony są atakowani.
Druga strzała poszła w ciemność. Trzecia. Czwarta. Piąta.
Rapsodia dopiero teraz zauważyła genetycznie zmodyfikowane bestie.
Trzy chimery razem na pięćdziesięciu pięciu metrach.
Szósta strzała.
Dwie chimery na trzydziestu metrach.
Siódma strzała.
Ostatnia na pięciu metrach.
Nie miał prawa zdążyć wystrzelić kolejnej strzały. Przez nagły huk o mało nie rozsadziło mu bębenków. Stwór zaskowyczał i potknął się. Pół tony mięśni przeturlało się obok klęczącego Eskela, trzymającego długie, smukłe, zakrzywione sztylety w obu dłoniach. Spojrzał na Rapsodię. Ta uśmiechnęła się blado, odsłaniając kiełki, mrugnęła do niego nienaturalnie i schowała swojego magnuma 44. do kabury w wewnętrznej stronie jej zielonej kamizelki.
- Chodźmy.
W jej głosie było zmęczenie.
- Chodźmy.
***
Od początku był przeciwny tej akcji, ale przegrał większością głosów.
***
- Mówię wam: Weźcie vana, uśpijcie niedźwiedzia z dystansu i przewieźcie go w bezpieczne miejsce. To co wy chcecie zrobić to jest przecież czysta głupota! To i tak nic nie zmieni, a za którymś razem ktoś może zginąć. Kłusownicy to nie orki!
Po chwili dokończył już spokojniej.
- Jeżeli pójdziecie tam zabijać, zamiast posłuchać mojej rady to ja już nigdy tu nie przyjdę.
Caderly zamyślił się. Konrad był słynnym na cały świat obrońcą zwierząt i greenpeacem. Nie jakimś zafajdanym krzykaczem, ale inteligentnym i charyzmatycznym oratorem. Ale tu jego charyzma mu nie pomoże. Tu jest uważany za kogoś gorszego. Za kogoś innego. Za kogoś kto tylko mówi.
- Dobra. Przeprowadźmy głosowanie. Kto nadal chce wyjść na akcję?
Cztery ręce podniosły się. Konrad Okoński wyszedł na zewnątrz.
- Dobrze więc pójdą ci którzy się zgłosili. Koniec zebrania.
***
Pierwszą ofiarą był minister od spraw gospodarki. Debil nie z tej planety. Zaczęło się od tego, że Waldemar Żagnicki – polski naukowiec wymyślił maszynę do oczyszczania powietrza. Sęk w tym, że maszyna umiała przetwarzać dwutlenek węgla w tlen. No i ten palant – minister Reppel wymyślił, żeby pobudować te generatory i wykarczować lasy, zamieniając w opał do maszyn neoparowych. Nie mówiłem mu jaka to była straszna bzdura. W rozmowie z takimi ludźmi do wypowiadania się deleguję moje strzały. Zrozumcie. Chodzi o to, że trzeba było być dobitnym. Bez tego nikt nie zwróciłby na tę sprawę uwagi.
***
W bezwietrzny poranek strzała poleciała prosto i pewnie. Trafiła dokładnie w serce. Minister wydał z siebie tylko zduszony jęk. Najciekawsze jednak było to, że nikt jego śmierci nie zauważył.
Prawie nikt.
- Nie trzeba sobie było domka na odludziu stawiać. – mruknął Legolas i założył łuk na plecy. Wstał z trawy i wsiadł do czekającego samochodu. Pojazd ruszył bez pisku opon.
***
Słyszeliście te bzdury o tym, że na jakąś umiejętność składa się cztery procent talentu i dziewięćdziesiąt sześć procent pracy? Na moją umiejętność złożyło się sto procent talentu i sto procent zabawy.
Wcale się nie chwaląc oczywiście.
***
- Patrz.
Osiemnaście strzał, jedna za drugą poleciało w stronę oddalonej o siedemdziesiąt metrów tarczy. Wszystkie trafiły w cel. Eskel podszedł do komputera.
- Widzisz? Czas pomiędzy pierwszą, a siedemnastą strzałą – 58,6 sekundy, średnia prędkość strzał – 131,3 metra na sekundę. Wszystkie strzały trafiły w cel. Cztery w koło o promieniu dwudziestu centymetrów.
- Faktycznie. Imponujące.
- Wiem. I jak? Powiesz mi wreszcie o co chodzi?
- Jasne. Słyszałeś o tym ministrze który chce wyciąć wszystkie lasy?
- No.
- Co myślisz o jego pomyśle?
- Że jest głupi. Ten facet powinien się leczyć.
- Chcę żebyś go zabił.
Eskel podniósł brwi w zdziwieniu.
- Idea żeby go zabić dobra, ale pomysł, żebym to ja to zrobił idiotyczny.
- Czemu?
- Czemu? Bo łuczników mojej klasy można policzyć na palcach jednej ręki, a w tym głupim systemie alibi praktycznie nie istnieje.
- A gdybyś przestał istnieć?
- Że co?
- Gdybyśmy zniszczyli wszystkie twoje dane we wszystkich komputerach wraz ze wszystkimi kopiami zapasowymi tak, że przestałbyś istnieć. Zabiłbyś go?
Eskel uśmiechnął się.
- Pewnie.
***
Paradoksalnie moją naukę strzelania z łuku rozpocząłem po przeczytaniu krytycznej opinii o łucznikach.
***
„ – Nienawidzę łuczników – powtórzył Jaime”
Chłopak włożył do książki kartę z gry „Magic: the gathering”, która służyła mu za zakładkę i odłożył „Storm of Swords” na półkę. Oprócz pozostałych części cyklu były tam też książki Ursuli K. Le Guin, Lema, Tolkiena, Sapkowskiego, Dicka i innych pisarzy fantasy i science-fiction. Chłopak przeciągnął się i włączył komputer. Po paru sekundach wstukał „Storm_of_Swords.txt”, nacisnął enter i bez namysłu dodał kolejną notkę.
„Łucznicy strzelający w przeciwników, zamiast walczyć z nimi twarzą w twarz nie walczą honorowo.”
Odchylił się na krześle i zamyślił. Po chwili dodał kolejną notkę.
„Ale w dzisiejszym świecie karabinów maszynowych, granatów, miotaczy ognia, rakietnic z samonaprowadzalnymi pociskami oraz bombowców, łucznik może mieć walcząc swoją bronią powód do dumny i zachować swój honor.”
***
Myszowór ma naprawdę niezłe kontakty. Stworzyć kogoś w tym systemie to nie bułka z masłem. Siatkówka oka, odcisk palca, kod DNA i te wszystkie bajery. Cały życiorys i te śmieszne testy. Po zwiększającej się przestępczości i tych wszystkich atakach terrorystycznych na początku XXI wieku państwa naprawdę się zreorganizowały. Po pół roku solidnej nauki chemii Okoński załatwił mi pracę asystenta w ARM-ie.
Rapsodia otworzyła oczy.
- Dzień dobry kotku.
- Dzień dobry.
- Ładny mamy poranek.
- Mhm.
- A ja mam całą godzinę zanim pójdę do pracy.
- To dobrze.
Uśmiechnęła się tym swoim uśmiechem, za który dałbym się pokrajać.
- Jeszcze godzinka snu.
Ledwo zamknęła oczy i zachrapała, a wybuchła śmiechem. Zawtórowałem jej i przyciągnąłem do siebie.
- Chodź no tu ty moja godzinko snu.
Po kilkunastu minutach, kiedy leżeliśmy już spokojnie, wtuleni w siebie Rapsodia odezwała się.
- Chciałbyś się nagle znaleźć w którymś ze światów fantasy?
- Jasne.
- A w którym?
- W Śródziemiu oczywiście. Najlepiej na początku trzeciej epoki. – dodałem bawiąc się puklem jej włosów – Uprawiałbym sobie ogródek i układał poezję w Rivindell.
Przerwałem zamyślając się.
- A kiedy znudziłoby mi się spokojne życie, to wyruszyłbym na granicę Mordoru tępić orki z moją piękną żoną u boku.
Uśmiechnąłem się. Rapsodia odwzajemniła mój uśmiech.
- Bardzo romantyczne. A co myślisz o Milezjanach? Zostali zaakceptowani w Irlandii jako religia. Słyszałeś o tym?
- Słyszałem. Tak samo jak słyszałem o Piktach ze Szkocji, Słowianach z Rosji, Polski, Czech, Słowacji, Chorwacji i o wszystkich innych. Ci z wysp tatuują sobie na rękach węże. Wiesz, myślę, że oni naprawdę wierzą w starych bogów. Mówiąc szczerze to sam kiedyś wierzyłem w to, że w dawnych czasach istniała magia, nieśmiertelne elfy i wszystko to co zostało napisane przez pisarzy fantasy na podstawie wierzeń ludzi ze strasznego czasu – nie przed Chrystusem, ale przed dotarciem do owych ludzi jego nauki.
Rapsodia uniosła brwi.
- Mało dzisiaj ludzi o zdolnościach parapsychicznych? Niewytłumaczalnych uzdrowień i czynów? Czemu starym bogom nie mogłaby w takim razie wrócić moc? Prawie nikt na świecie nie wierzy już w Białego Chrystusa. Jego instrukcja obsługi świata nie sprawdziła się. W końcu podobno to ludzie tworzą Bogów, a nie na odwrót.
Rapsodia milczała chwilę kontemplując to co powiedziałem.
- Więc twierdzisz, że coś się kończy.
Uśmiechnąłem się rozumiejąc o co jej chodzi.
- Nie. Coś się zaczyna.
***
Po pięciu latach Konrad Okoński zdobył tyle pieniędzy, że wykupił prawie wszystkie Parki Narodowe w Europie. Jeden z nich, położony w Europie centralnej był szczególnie wielki, bo połączony został z trzech innych. Przestrzeń między nimi została oczywiście zalesiona, ale zanim drzewa urosną jeszcze wiele wody upłynie w rzekach. Lecz co najważniejsze, Okoński sprowadził do naszego rezerwatu przyrody wszystkie zwierzęta występujące na terenie Europy. Dwa lata zajęło mu i jego asystentom opracowanie rozmieszczenia i ilości zwierząt tak, aby trwały wszystkie.
Co będzie dalej – nie wiadomo.
Ale ja z optymizmem patrzę w przyszłość.
Takie geny.
Subscribe to:
Posts (Atom)